Dorian Gray
MODErator
Dołączył: 29 Lis 2005
Posty: 1840
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: absolwent, UJ
|
Wysłany: Pon 13:35, 23 Paź 2006 Temat postu: Dorian Gray - C u m u l u s - |
|
|
//Opowiadanie zajęło 1 miejsce w konkursie prozatorskim na forum [link widoczny dla zalogowanych] // :)
Myślami rządzi Szatan. Lukrowane chmurki przechodzą z różu we wściekłą czerwień. Nad ziemią aniołowie z plastikowymi skrzydłami przebijają je lancą w rytm grzmotów. Niebo krwawi, skrzydła muskają nasze policzki, zostawiając na nich czerwone znamiona. Z zażenowaniem ukrywamy je pod włosami lub uszatkami. Z oddali słychać trąbkę.
***
Jest chmurzyście. Wiem to, choć nie otwieram oczu. Jeżeli ciało może być zakłopotane, to takie właśnie jest. Nie za bardzo rozumiem chmur. Boję się, chociaż znam je jak mało kto. Na razie jestem nastoletnim turystą, którego postawili po raz pierwszy w życiu przed wieżą Eiffla. Próbuję przeprowadzić rekonesans. Parę prostych prób, parę odpowiednio ukierunkowanych myśli i już wiem. Nie ruszam się, bo chmury są dziś zbyt agresywne. Czasami mogą być niebezpieczne. Pozorny spokój zostaje zmącony przez ich zdecydowany ruch. Zaczynają wirować, dzielić się, pączkować. Mnożą się tak gwałtownie, że wkrótce nie widzę już nic prócz potężnych białych narośli, odnóży narkotycznych cumulusów, ostrych kłów cumulonibusów. Są tak blisko, tak spójnie i solidnie zespolone, a ich kształty wciąż wybuchają następnymi odnóżami, że kulę się w tej resztce przestrzeni, która mi została. Zdają się być potężną jedną masą, jednym kształtem o nierównomiernych krawędziach, postrzępionych ścianach i kolczastych językach. Prężą się, słyszę ich chrypiący oddech, mozolne pocieranie sterczącym grzbietem o sklepienie, które pęka i wysypują się z niego gwiazdy, z metalicznym brzdękiem uderzające o ziemię. Eksplozja trwa. Centymetr po centymetrze chmury odbierają mi przestrzeń. Nie widzę już nic, cofam się na ślepo. A oddech nieba jest coraz bardziej donośny. Chrypiący tubalny głos przyprawia o ciarki na plecach. Już blisko.
Zajrzało ci kiedyś, człowieku, niebo w oczy?
Z głębi pooranych gwiazdami chmurzystych ran wyskakuje Kupidyn. W ręku trzyma bordowy topór, a na głowie narzuconą czarną chustę z pokraczną pacyfiką. Rozgląda się chwile, czy nikt nie patrzy, poczym zaczyna skakać po wypustkach i członkach kłębiącego się potwora. Hasa, wywija hołubce – stepuje po sklepieniu nieba, tnąc wciąż odradzające się hybrydalne odnóża. Chrypiący oddech zamienia się w świst, by wreszcie ryknąć czernią. Spazmy bólu i pisku uderzają we mnie z mocą młota. Wyobrażam sobie, jak kładę na kowadło głowę, a bezlitosny rzemieślnik opuszcza kafar. Strach i pot.
***
- Czy Pan coś z tego rozumie?
Staram się pokonać mgłę i wyostrzyć kształty. Barwy mienią się rażącą czerwienią, przelewając się z jednego oka w drugie, odsłaniając co jakiś czas głęboką bezdenność. Skąd we mnie tyle czerwieni?
- Dawidzie, czy rozumiesz coś z tego?
- Nic a nic.
Profesor założył okulary i sięgnął po swój nieodłączny notes. Zapisał coś w nim, mocno podkreślając.
- Na dziś już koniec.
Ubierałem się powoli, grzebieniem przeczesałem włosy, dopiłem malinową herbatę.
- Dawidzie, czy te chmury mają osobowość?
- Nie rozumiem.
- Czy mają ludzkie kształty?
- Nie.
***
Tłum pozwalał mi odetchnąć. Chociaż terapie nie przybliżały mnie zupełnie do sukcesu, to jednak pozwalały być mniej aspołecznym. Mój wieloletni przyjaciel, a przy tym nauczyciel i psychiatra, był dobrej myśli. Zalecił mi przebywanie w tłumie, by przyzwyczaić się do panującej w moich snach ciasnocie.
Ubierałem się więc schludnie, czesałem i perfumowałem, poczym wychodziłem na ulicę, gdzie przyglądałem się wystawom książek o chmurach. I chociaż znałem wszystko, od „Pierwszego kroku” Hłaski, po „Turbulencję i dyfuzję w dolnej atmosferze”, Sorbjana, to jednak wciąż szukałem nowych wydań, nowych okładek i cen. Składowałem je potem w jednym pokoju, w którym leżały stare meteorologiczne encyklopedie, podręczniki i monografie wymieszane z prozą Stachury, w której pojawiała się mgła, z poezją Hartwig i Tetmajera. Nigdy nie powiedziałem o tym profesorowi, bo wiem, że kazałby mi to wyrzucić. Zbieractwo i kolekcjonerstwo, przestrzegał, jest czynnikiem, który zespala cię z twoim dawnym życiem – z twoją chmurą.
Poszukiwałem akceptacji i chociaż pozornego współdziałania na ulicach. Przychodziło mi to dość łatwo, bo minęły już czasy, w których wizyty u psychoanalityków oznaczały chorobę umysłową. Nawet wariaci i zupełni psychopaci zostali zasymilowani przez tłum, wcześniej opuszczając obite poduszkami pokoje bez klamek, wychodząc na zewnątrz, witając społeczeństwo, które natychmiast ich pochłonęło.
Przyjąłem więc jakąś rolę. Stałem się jednym z wypustek cumulusów. Nie ocenialiśmy siebie, a jeśli nawet, to zupełnie nic to nie znaczyło. Ulice były szerokie, długie, przecinane placami, na których rozsiadały się zmęczone składniki atmosfery.
***
Chmura zaatakowała zdradziecko. Z innej chmury, prując jej skórę, wyrywając wnętrzności. Morderczy motyl wyciekł z larwy, wywijając dwudziestometrowymi pazurami, szarpiąc pozostałości byłego żywiciela. Krzyk zarzynanych zwierząt wibrował w powietrzu, niebo zatrzęsło się od skrzeku i krwi. Bordo.
Motyl przeobraził się w upiora z koślawymi oczami i dziwacznie wynaturzonymi kończynami. Potężne ostre pazury orały niebo z taką łatwością, jaką łamie się źdźbło suchej trawy. Skurczyłem się, przytuliłem do cirrostratusa, paznokciami wpiłem w jego pierzastą formę.
Nie bij.
Ale on nie słuchał. Z nienawiścią zabijał, kaleczył, ranił, mordował baranki, altostratusy i humilisy. Krzyczał coś, wrzeszczał. Bił tak mocno, że niebo pękało nowymi ranami, wysypując gwiazdy, planety, uszkodzone ciała niebieskie i kosmiczne stacje orbitalne. Deszcz zalewał widnokrąg, a potwór sapał, ślinił się jakby pogrążony w jakimś orgiastycznym tańcu. Hum, hum. Cios. Hum, hum. Cios.
Nie opieraj się.
Wstaję, uciekam, nogi grzęzną w niejednolitych kształtach stratocumulusów. Hum, hum. Coś ciepłego cieknie mi po plecach. Dalej, dalej! Potężna pięść miażdży unoszącego się przede mną baranka, a ten z tkliwym skowytem opada na ziemię.
Biegnę. Ryk. Pogoń. Cios. Nie jedz mnie! Nie jedz mnie! Na lewo wbita w chmurę stara szafa. Na prawo obraz Maryi z ssącym pierś małym Jezusem. Coś ciepłego cieknie po udzie. Ryk, charczenie, masochistyczny amok. Mamo, gdzie jesteś?
Błysk. Grzmot. Dwóch synów gwałci kobiety. Błysk. Grzmot. Dwóch synów zjada ojca. Zło. Błysk. Grzmot. Rodzina je obiad. W tle nuklearny grzyb. Błysk. Grzmot. Maszyna do pisania miażdży czyjąś twarz. Błysk. Grzmot.
Wytchnienia.
Kulę się. Jestem embrionem, jestem embrionem, jestem... Jest ciemno, ciepło – jak dobrze. Mamo...
Potwór eksploduje. Coś ciepłego cieknie mi po twarzy.
***
- Gdzie była twoja matka, Dawidzie?
- Przecież wiesz.
- Terapia polega na rozmowie.
Milczenie było nieznośne. Zakurzona kanapa, stereotypowy rekwizyt wszystkich gabinetów psychoanalityków, irytowała, przypominała o czymś, co zostało zabite. Na pewno?
- Nie miałem dzieciństwa. Wie Pan, historia jak ich wiele. Ojciec pracował na dwie zmiany, co nie przeszkadzało mu w braniu trzeciej, tej bardziej frywolnej i nietrzeźwej. Matka kurwiła się na lewo i prawo, znikała na całe noce, wracała na całe dni.
- Stąd twój sen o rodzinie przy wybuchu nuklearnym.
- Przychodził Pan wówczas do nas. Nawet nie pamiętam po co. Mało z dzieciństwa pamiętam... jeszcze mniej chcę pamiętać... Opowiadał pan bajki. Po nich tak dobrze się spało...
Profesor chrząknął, na twarzy zarysował się rumieniec.
- Tak... dobrze. Znakomicie.
***
Na rozłożystych połaciach śnieżnych stepów chmur stała wieża. Przechadzałem się pod nią, dotykałem pięknych marmurów, płaskorzeźb i roślinnych ornamentów. Ukłułem się nawet jedną z kamiennych róż, a z palca poleciała najprawdziwsza krew, znacząc białe podłoże karminowymi plamami.
Wszedłem do środka, wspinałem się po stromych i krętych schodach, mijając dziesiątki wejść i drzwi. Na końcu, na samym szczycie znalazłem zamknięty portal z wielkim zamkiem. Wyjąłem z kieszeni klucz znaleziony w innym śnie, o wiele starszym, pradawnym i otworzyłem drzwi.
A z nich buchnęło gorące powietrze przesycone cielesnością, jękami, miarowym, choć urywanym oddechem, Dwie kopulujące chmury dawały sobie rozkosz, całując się po odnóżach, kłębach, wypustkach i członkach. Na bordowym łożu z baldachimem w półmroku pokoju trwał niebiański trans. Dziki taniec, skowyt, ból, baldachim znaczony czerwienią. Na ścianie z ram przypatrywała się wszystkiemu wielka meduza z potwornymi zębami.
Ból. Tak mocno bolało. Młodziutki i mały cumulus zaciskał palce na pierzynie. Szeptał, wciąż popychany, karcony, szeptał łkając deszczem. Chciałem powiedzieć: zostaw go, zostaw! W gardle zamarł krzyk, a deszcz dzwonił po ścianach komnaty. Tak ciemno, tak ciepło, taki miły głos z mroku.
Młody cumulus zaciskał palce na pierzynie. Szeptał i łkał deszczem. Co szepczesz? Co mówisz? Mamo... tak ciemno, tak ciepło. Mamo...
***
Profesor siedział po zmroku w swoim gabinecie. W rozłożonym zeszycie skrzętnie notował, podkręcając co jakiś czas głos w radiu. Can’t Say Goodbye to Yesterday.
Dopił już nie parującej kawy, zanucił przez chwilę słowa piosenki, poczym zanotował:
- Pacjent dławiony jest aerofobią, brontofobią, agorafobią i ochlofobią. Jest aspołeczny, choć niegroźny – przynajmniej na razie.
- Terapie nie dają pożądanego skutku – zaczął po chwili. – Sny nasycone są seksualnością, dość zresztą brutalną. Pacjent uodpornił się na leki. Zaleca się... Kto o tej porze, do cholery?!
Wstał, podregulował radio i podszedł do drzwi.
- Dawidzie? Wiesz, która...
- Wiem. Mogę wejść?
Profesor zdjął łańcuch i wpuścił do środka. Dawid usiadł na kanapie, profesor zaś stał, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć.
- Strasznie wyglądasz. Znowu sen?
- Koszmar. Ładna piosenka. To Carla White, prawda?
- Być może. Dawidzie, ja miałem się już kłaść...
- Nie zajmę ci zbyt wiele czasu – powiedział zimno.
W ciszy smęciła prawdopodobnie Carla White, w mroku pobłyskiwał zapalony papieros, prawdopodobnie Davidoff.
- Znasz stadium lustra, profesorze? – zapytał nagle Dawid.
- Jacques Lacan...
- Dlaczego więc, gdy w śnie stanąłem przed lustrem, zamiast widzieć siebie, ujrzałem ciebie?
Cisza. Carla White. Davidoff.
- Dawidzie, ja...
- Zostaw telefon. I tak nie zdążysz.
Profesor skoczył do szuflady, w której, czego Dawid nie mógł wiedzieć, leżał naładowany rewolwer. Ale Dawid był już przy nim, złapał za ręce i rzucił na kanapę, kopiąc przy tym w żebra.
- Pieprzyłeś mnie w moim śnie. Pieprzyłeś tak, że zaciskałem palce na bordowej pierzynie, tak, że krew ciekła mi po udach...
- Dawidzie!
Stanął nad nim, uderzył z otwartej dłoni w twarz. Splunął.
- Jak mocno krzyczałem, profesorze? Jak mocno wtedy szeptałem? W śnie zdołałem jedynie powiedzieć „mamo”. Co jeszcze mówiłem, skurwysynu? Może „boli”? Może „Nie rób tego”?
- Przestań!
- Tak też pewnie mówiłem, nim zacząłeś bić mnie po twarzy, gdy palce nie wpijały się w pierzynę z rozkoszy, a z bólu i strachu. Z upokorzenia!
- To tylko sen, czy ty rozumiesz, idioto?! To sen!
- Sen to spełnienie pragnienia. Sen to rzecz gotowa, posługuje się symbolem już zakodowanym w nieświadomości – zacytował naukę profesora. – Pokażę ci teraz, jak spełnia się pragnienia.
Profesor bronił się dopóki, dopóty Dawid nie wyłamał mu rąk. Potem już leżał na kanapie, rozebrany i łkający. Paznokciami szukał pierzyny.
- My już wiemy, profesorze, co wówczas ciekło mi po twarzy. Już wiemy, skurwysynu! Takie zaufanie mojej matki. Kto mógł się spodziewać, że poczciwy karierowicz, przyjaciel rodziny, rżnie po nocach dziecko z patologicznego związku. Gnój z ciebie.
- Dawidzie... daj powiedzieć... choć słowo.
Dawid przestał sapać, charczeć miarowo choć urywanie.
- Tobie się to wówczas... – wyszeptał profesor. – Dawidzie... tobie się to wówczas... podo...
Grzmot. Błysk. Cios. Hum, hum. Maszyna do pisania miażdży czaszkę profesora. Wypływa mózg przypominający nieco cumulusy, wypływa krew w formie cirrostratusów. Wypływa, wypływa, wypływa! A Dawid tańczy w krwi, skacze, śmieje się, wodzi oczami po obrazach Maryi z Jezusem przyssanym do piersi, z Meduzą o wielkim zębiskach, po szafie starej, zakurzonej. Grzmot. Błysk.
***
- Tyle co zwykle.
Młody student uśmiechnął się. Wyciągnął ze skórzanego portfela dwa banknoty i podał kobiecie.
- Wrócę rano.
- Mamusiu!
- Dawidzie, zostajesz z profesorem. On się tobą... zajmie.
- Mamo, mamusiu!
Matka zatrzasnęła drzwi. Huk wzbił kurz z wytartej wykładziny.
- Mamo, mamusiu!
- Kocham cię, Dawidzie! – dobiegł go miły głos zza drzwi. W ciemności pokoju, tuż za Dawidem, poruszyła się charcząca chmura.
***
Znaleziono go, mawiają, przy ciele pozbawionym głowy. Leżał we krwi, brunatny i skulony jak embrion, przytulony do nagiego ciała profesora. Opuszkami palców gładził jego piersi, powtarzając wciąż w mrok: Mamo, mamusiu... tak ciepło, tak ciemno, tak dobrze... Mamo, mamusiu...
Prawdopodobnie Carla White śpiewała Can’t Say Goodbye to Yesterday. Prawdopodobnie w popielniczce leżały niedopałki Davidoffów.
|
|